"Romeo i Julia" w Powszechnym to przede
wszystkim inscenizacja oparta na uważnie i wnikliwie przeczytanym
dramacie, czysta i harmonijna kompozycyjnie oraz znakomicie zagrana
przez cały zespół aktorski. W spektaklu Kani, konfrontującym
Szekspirowskie wyobrażenie miłości w poszukiwaniu współczesnej prawdy
uczuć, nie zobaczymy ekscentrycznych konceptów reżyserskich, efektownych
pojedynków szermierczych, czy też ekwilibrystycznych ewolucji
żywiołowych kochanków na balkonie.
Sprawdzenie nośności tekstu Szekspira we współczesnych realiach wyraźnie
sugeruje, że realizatorom chodziło obok czasu współczesnego również o
czas uniwersalny. Stając się świadkami walki między miłością a
nienawiścią, między tym, co dzisiaj może być dobrem, z co złem, oglądamy
bohaterów w umownej, ale za to bardzo nośnej znaczeniowo przestrzeni
zaprojektowanej przez Stephana Testi. Tytułowi bohaterowie w sugestywnie
wyrazistych i ekspresyjnych kreacjach Jacka Belera i Katarzyny Marii
Zielińskiej, podobnie jak wyluzowani i pełni swobody najbliżsi kompani
Romea (dobre role Michała Sitarskiego i Sławomira Packa) reprezentują
wszystkie przypadłości przypisywane młodości. Potrafią się gwałtownie
buntować, poddać egzaltacji i szalonej radości życia, intrygują
świeżością, entuzjazmem, zaangażowaniem i komizmem. Romeo w spektaklu
Kani nawet samym wyglądem odbiega od stereotypowych wyobrażeń. Bo nie o
nieprzeciętną urodę bohaterów tu chodzi. Najważniejsza jest rozbudzona
miłość , która może przecież spotkać każdego i która w warszawskim
spektaklu budzi ciepły i czuły uśmiech, pozwalając odnaleźć w
scenicznych kochankach nas samych z wczesnej młodości. Miłość będąca
rozwibrowaniem wrażliwości, uczuciem od pierwszego wejrzenia, w którego
prawdziwość i trwałość nie mamy prawa wątpić. Potoki słów wyrzucane
przez kochanków są niczym innym jak próbą uwolnienia się od nadmiaru
emocji, które wypełniają ich serca i dusze. W każdej kolejnej scenie ich
uczucie nabiera nie tylko mocy, ale i dojrzałości. Zielińska z taką
samą naturalnością potrafi zagrać czystość, zwątpienie, determinację,
stanowczość, samotność, rozpacz i te wszystkie uczucia ocalające
namiętność, które towarzyszą zaklinaniu rzeczywistości. Scena balkonowa
przy tak ustawionych postaciach przestała być jak to czyniono dotychczas
tylko pożegnaniem nieszczęsnych kochanków w romantycznym przeczuciu
nieuchronności losu.
Kania bardzo umiejętnie wplata w przestrzeń spektaklu elementy komiczne,
które nie stając się dysonansem podkreślają jedynie rozdarcie
bohaterów, którzy muszą wykazać się odpowiedzialnością, by stawić czoło
pojawiającym się problemom. Te zabawne "interludia", zręcznie
inkrustujące przedstawienie i rozładowujące napięcie, są szczególnie
lekkie i dynamiczne w interpretacjach Elizy Borowskiej (Marta) i Jacka
Braciaka (Laurenty). W ten sposób warszawska inscenizacja, tocząca się
gdzieś między grozą a zabawą, nie tylko utrzymuje skupienie
publiczności, ale też pozwala wybrzmieć wszystkim sekwencjom lirycznym.
Różnorodność, będąca atutem spektaklu, bo zamknięta w bardzo czytelnej i
przemyślanej wizji reżysera, odnosi się również do wielobarwnego
zróżnicowania postaci. Nawet najmniejsza rola w Powszechnym, mająca
swoje miejsce w pajęczynie psychologiczno-moralnych zawikłań, silnie
uzasadnia i motywuje swą sceniczną obecność, choć przecież nie jest to
łatwe w sytuacji, kiedy sporą część spektaklu aktorzy muszą spędzić
siedząc na kanapie i NIBY oczekując na swoje wejście w akcję. Tutaj nic
nie uchodzi uwadze widza, nawet działania postaci drugoplanowych, które
nie mniej istotnie dopełniają interpretację dramatu, eksponując razem i
na przemian kolejne motywy, tematy, przeciwieństwa, uczucia, stany i
nastroje. Na szczególne wyróżnienie zasługuje odkrywcze poprowadzenie
roli Matki Julii w dojrzałej, neurotycznej interpretacji Anny Moskal.
Najważniejszym elementem wizualnym jest wielki napis LOVE umieszczony na
ścianie w tle i dominujący nad światem. Czasem skrzył się światełkiem
pulsujących żarówek niczym księżyc nad głowami kochanków, czasem groźnie
i złowrogo majaczył jakby chcąc zmiażdżyć zamysły bohaterów, innym
razem potęgował nastrój zmysłowości. Pozostał też milczącym symbolem
naszej skomercjalizowanej i konsumpcyjnej rzeczywistości podczas sceny
śmierci. Julia kładzie głowę na ramieniu Romea. Dwa ciała osuwają się na
ziemię. Wszystko się kończy, wszystko się urywa?